Od brydża do sutanny na Jego stronę – świadectwo ks. Artura Ważnego
Do mojego domu rodzinnego przychodziło wielu kapłanów, żeby zagrać w brydża z moim tatą. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku była to jedna z popularniejszych gier, która była formą relaksu, a jednocześnie wymagała myślenia. Jako mały chłopiec oswoiłem się po prostu z widokiem sutanny. Myślę, że tak też kształtował się krajobraz mojej wyobraźni – gdzieś w tle była sutanna, będąca symbolem kapłańskiego powołania. Po I Komunii świętej zostałem ministrantem. Obowiązkowe służenie miałem zawsze w środę rano. Do kościoła było niedaleko, około pół kilometra. To uczyło mnie obowiązkowości, a jednocześnie wprowadzało niejako naturalnie w świat liturgii. Nie wszystko rozumiałem, ale ważne było też to, że wzrastałem we wspólnocie młodszych i starszych kolegów, pod kierunkiem świetnego opiekuna – ks. Janusza. Zbiórki ministrantów – zawsze czekało się na sobotę! – i ciekawe opowieści księdza, mecze i rozgrywki piłki nożnej między nami, wspólne wyjazdy w nieznane miejsca… Tak do siódmej klasy.
Potem przeprowadzka. Rodzice wybudowali dom, trzeba było zmienić środowisko. I tu pojawił się mały kryzys. Nowa parafia. Do kościoła w Ropczycach trzeba było iść ponad dwa kilometry. Nie znałem rówieśników, kapłanów. Przez dwa lata chodziłem do kościoła regularnie, ale nie mogłem sobie w nim znaleźć miejsca. Dotychczas bywałem przy ołtarzu. Wtedy duchowo się zaniedbałem.
Pewnego dnia, na początku szkoły średniej, poszedłem z kolegami na szkolną zabawę. Nie umiałem tańczyć, więc siedziałem z innymi chłopakami pod ścianą. Nagle podchodzi do mnie koleżanka i pyta, czy może mnie poprosić do tańca. Była ładna, więc nie odmówiłem. Okazało się, że to była starannie przemyślana akcja, którą zainicjowali moi późniejsi przyjaciele. Podczas „bolesnej” potańcówki zostałem zaproszony na spotkanie grupy młodzieżowej do parafii. W taki oto sposób zaczęła się moja niesamowita przygoda, która trwała całe liceum, z grupą którą nazwaliśmy Nadzieja. Pod opieką wyjątkowego kapłana – ks. Emila – przeżyliśmy niezapomniane lata.
To był czas stanu wojennego i zaraz potem. Nasza formacja, bo nie można tego inaczej nazwać, dokonywała się podczas sobotnich spotkań o godz. 9.00. Pamiętam tę godzinę, bo przez te lata była ona dla nas wszystkich bardzo ważna. Dużo śpiewaliśmy. Prowadziliśmy nabożeństwa dla młodzieży oraz modlitwy za ojczyznę. Kościół pękał w szwach. Wieczorami wokół potężnego krzyża z kwiatów gromadziło się tysiące ludzi, a my animowaliśmy tę modlitwę pod kierunkiem ks. Emila. Wtedy też zacząłem chodzić na pielgrzymkę tarnowską – pierwszą, drugą i kolejne, gdzie byliśmy z Nadzieją odpowiedzialni za śpiew i sprawy logistyczne. To na pielgrzymce krystalizowało się moje powołanie.
Tutaj warto wspomnieć, że drugim środowiskiem, które mnie kształtowało, był zespół pieśni i tańca „Halicz”. Trzeba się było przecież w końcu nauczyć tańczyć 😀 Tutaj, po zajęciach w szkole, spędzałem najwięcej czasu. Próby dwa, trzy razy w tygodniu. Potem częste wyjazdy na występy.
Przyszła matura. Dzień przed nią bolał mnie okrutnie ząb. Musiałem go wyrwać. I taki obolały zdawałem maturę. Papiery złożyłem wcześniej na Politechnikę Rzeszowską. Nie mówiło się wtedy głośno, że wybiera się seminarium. Można było nie zdać matury. Niemniej myślałem, że skończę studia i wtedy może pójdę do seminarium. Czułem się jeszcze nie gotowy na decyzję, zbyt młody. I pamiętam taką krótką rozmowę z ks. Emilem, podczas której – niby mimochodem – zapytał: „To kiedy jedziesz do seminarium?”. Ktoś z zewnątrz mówił o tym, co czułem w sercu. Okazało się, że podobnie myślał mój dobry kolega. Razem pojechaliśmy złożyć papiery do seminarium, a potem na egzamin. Dobrze pamiętam ten dzień. Po egzaminie musiałem zdążyć z Tarnowa do Ropczyc, na występ naszego zespołu „Halicz”. Kiedy mieliśmy już wychodzić na scenę, w ostatniej chwili wpadłem do szatni. Szybko się przebrałem w odpowiedni strój i wyszliśmy tańczyć. Podczas występu koleżanka, z którą tańczyłem, mówi do mnie: „Masz wszystko ubrane na drugą stronę”. Dziś wiem, że to był rodzaj proroctwa. Odtąd przez całe moje kapłańskie życie Pan Bóg wszystko reżyseruje po swojemu. I to jest najbardziej fascynujące. Kapłaństwo to przygoda z Jezusem pełna niespodzianek, kiedy pozwalasz Mu swoje pomysły i zamiary odwracać na Jego stronę.