Marzenie Pana Boga… – świadectwo ks. Piotra Skraby
Od czego zaczęło się moje powołanie? Nie mam zielonego pojęcia. Może już zaraz po chrzcie, kiedy mama położyła mnie na ołtarzu, starym zwyczajem ofiarując Panu Bogu. Może akurat właśnie wtedy Pan Bóg sobie pomyślał: „Czemu nie? Postaramy się z niego coś zrobić…” 🙂 A może zakiełkowało wtedy, kiedy patrząc ukradkiem na mojego modlącego się tatę, byłem za każdym razem pod wielkim wrażeniem… i chyba nawet do dzisiaj nie potrafię się tak modlić jak on. Może powołanie przyszło w nocy, na modlitwie przed zaśniedziałym i trochę już zardzewiałym krzyżykiem z bierzmowania zawieszonym na ścianie, kiedy patrzyłem w swoje sumienie i słuchałem. A może złapało mnie w ostatniej ławce, w cichym kościele, w pewne popołudnie zaraz po szkole… kiedy miałem jeszcze kilka minut do odjazdu autobusu… i tylko kurz, i promienie słoneczne przechodzące przez witraże były tego świadkiem? Nie wiem. Może to wszystko razem wzięte.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie kiedy, co, jak i dlaczego. Ale jedno wiem. Wiem, że to ciągła obecność Pana Boga kształtowała moje życie i moje powołanie. Zaczęło się bez fajerwerków i bez wielkich nawróceń. W najzwyklejszej normalnej rodzinie, gdzie od moich rodziców nauczyłem się modlić. To z nimi chodziłem do starego czy nowego kościoła w Kąclowej odkąd pamiętam, oni zaszczepili we mnie ducha pielgrzymki do sanktuariów i pokazali jak poważnie podejść do wiary. Moje powołanie to pewnie wisienka na torcie ich życia duchowego. A potem było już tylko z górki… Pojawili się księża – szczególnie ks. Jan, który przygotowywał mnie do pierwszej komunii świętej i już wtedy sugerował seminarium, a później ks. Jacek przygotowujący mnie do bierzmowania i również dziwnym trafem sugerujący seminarium, ale już z zapytaniem kiedy dokładnie się wybiorę.
Szkoła średnia była chyba czasem ucieczki od powołania. Pan Bóg ciągle dobijał się do mnie, ale ja nie chciałem iść. On pytał: „Ty, a może byś do seminarium poszedł i został księdzem?” a ja to próbowałem zignorować. Do tego stopnia, że kiedy po maturze jeden z kolegów zapytał mnie, gdzie teraz startuję na studia, po usłyszeniu odpowiedzi, że do seminarium roześmiał się głośno i myślał, że żartuję. Po roku jednak stwierdził na spotkaniu, że nie żartowałem.
Tak przeszło seminarium i lata kapłaństwa w Polsce. Wiele rzeczy się zmieniło, ja też dużo się zmieniłem, ale jedno pozostało. Ciągle rozmawiam z Panem Bogiem i ten dialog nieustannie trwa. Dzień w dzień. Nie pytajcie jak, po prostu trwa każdego dnia. Trwa od pierwszego pacierza z rodzicami, od tej nocnej modlitwy przed zaśniedziałym krucyfiksem w domu, gdzie On podzielił się swoim marzeniem o mnie i ja to marzenie zaakceptowałem. Jego marzenie o mnie nadal mnie zaskakuje. Kiedyś Jezus zapytał wprost: „Ty, a może byś do Afryki pojechał na misje?”, a ja tak stwierdziłem, po chwili namysłu, już nie uciekając jak wcześniej: „W sumie to czemu nie…”. I tak piszę te kilka słów o swoim powołaniu będąc już 4 lata w Afryce (Czadzie). Wdzięczny Panu Bogu, że On ciągle nie poddaje się i ma marzenie o mnie. A Jego marzenie powoli realizuje się lepiej z Jego pomocą lub gorzej z mojej winy.